Był w próżni.
Zabrała go do siebie głęboko wyryta w głowie pustka, która już kiedyś —
konkretnie raz — uwiodła go bez reszty, wysyłając w swoje niezamieszkałe przez
nikogo odmęty; prężyła się do skoku jak zagłodzone, dzikie zwierzę, kierujące
się instynktem gotowym na pożarcie zranioną duszę. Nie potrafił z nią walczyć i
wygospodarować odporność, która byłaby w stanie ulec jego urokowi i odejście precz.
Było wręcz przeciwnie. Musiał się do niej przystosować, bo nie posiadała nawet
krzty rozsądku; gdyby ją miała już dawno rozpuściłaby się w odmętach
zapomnienia. A teraz zaatakowała z dwojoną siłą, wdrążać go w tę samą sytuację,
w której znalazł się na własne życzenie kilka lat temu. Zmusiła go do trwania w
nieokreślonym zawieszeniu, gdzieś pomiędzy tym co było, a tym co dopiero
będzie.
Zakręcił
kurek z wodą, aby poukładać wzbierające się w nim wątpliwości, które
nagromadziły się przez szalejący chłód przeszywający jego ciało na skroś. Był
przemarznięty do szpiku kości; zacisnął zlodowaciałe dłonie na mydle i
roześmiał się bezgłośnie, słysząc w oddali echo roznoszące bicie kościelnych
dzwonów. „Czyżby dzwoniły na czyjś pogrzeb?”, zaciekawił się w myślach,
wbijając paznokcie w prostokątną bryłkę. Chyba powoli wariował, tłamsząc w
sercu gnieżdżące się uczucie furii.
—
Och, Kira, żebyś był jeszcze tego wszystkiego wart — mruknął pod nosem, wbijając
ospałe spojrzenie w wyżartą przez czas ścianę prysznica, która aż prosiła się,
aby ktoś użył na niej domestosu albo innego zbawczego środku uśmiercającego
niesprzyjające dla zdrowia bakterię.
Keehl
nabrał przekonania, że natura psychopaty pochłonęła go bezgranicznie, brudząc
szarą rzeczywistość karmazynem, sukcesywnie kolorującym ubrania kolejnej
ofiary, skrzętnie wybudzającej w nim tę niechcianą, skrywaną po kątach
podświadomości słabostkę, rządzę zemsty, najprawdopodobniej spowodowaną przez
jego absurdalny syndrom niższości. A przecież był od Neara wyższy co najmniej o
połowę głowy! Życie naprawdę lubiło płatać mu różnorakie figle.
Uwolnił
się od kojącego działania stróżek wody i owinął luźno ręcznik wokół chudych
bioder, wiążąc mokre włosy wściekle zieloną gumką, którą odnalazł na umywalce
koło mydelniczki. Wysunął luźny wniosek, że Matt musiał się nieźle zabawić pod
jego obecność i wraz z tą myślą narodziło się w jego piersi niesamowicie ostre
jak brzytwa ukłucie, którego nie sposób było zrozumieć.
Westchnął,
zerkając ukradkowo na swoje zniekształcone odbicie w rozbitym lustrze, które
pełniło jedyną ozdobę w tej surowo urządzonej łazience pełnej pleśni
przytulonej gęsto do odrapanych ścian. Swój wzrok zatrzymał dłużej na pamiątce
związanej ze swoją niezobowiązującą prawie—autodestrukcją. Musnął ją opuszkiem
palce, natrafiając na jej chropowatą powierzchnie. Ból zniknął, zostawiając po
sobie obojętność. Zdążył już polubić tę niesamowicie szpetną bliznę
przylegającą do jego policzka; była jedynym dowodem na to, że wyhodowana więź,
którą przestał pielęgnować dawno temu, nadal gdzieś w nim tkwiła, uśpiona,
czekająca na przebudzenie; jej separacja zaczęła nieznośnie dawać o sobie znać,
krztusząc w nim żarliwie emocje, które chciał ukryć za maską hazardzisty.
—
Dziękuję — mruknął tak cicho, że nawet nie miał bladego pojęcia, czy te słowo,
aby na pewno padły z jego popękanych ust. Ale to nie miało teraz żadnego
znaczenia. Narzuciwszy na blade ramiona spraną, o kilka rozmiarów za dużą
koszulkę, wiszącą na nim jak na wieszaku, postanowił złożyć wizytę swojemu
prywatnemu lękowi, który najprawdopodobniej pochrapywał niespokojnie w
poduszkę, upajając się swoimi niespełnionymi marzeniami w krainie snów.
Zacisnął
zęby na skaleczonej przez uliczny żargon wargę i zadarł głowę do góry, szybko
przemieszczając się pomiędzy ubogimi pomieszczeniami. Miał wrażenie, że
powinien łaskawie wytłumaczyć się gdzie był przez okrągłe dwa dnia, ale
przecież żaden z nich nie był skory do tłumaczenia się ze swoich „grzechów”;
spowiedź mogła się odbyć tylko w konfesjonale milczenia. Dlatego jakby
niespokojnie przystąpił z nogi na nogę i wykrzywił usta w półuśmiechu,
przypatrując się wypranemu z wszystkich emocji Mattowi tonącego w połach
cuchnącej dawną świeżością kołdry. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił
wydobyć z siebie żadnych konkretnych słów. Znalazł się w transie; miał
wrażenie, że Mail to iluzja, wytwór jego chorej wyobraźni, który za chwilę
zniknie, strawiony przez szarą rzeczywistość.
Jesu!
Przecież wszystkie tlące się w nim uczucia wyjdą zaraz na światło dzienne i
malowniczo wyeksponują się na jego obojętnej twarzy, zdradzając prawdziwą
tożsamość; popiszą się taktem i zakomunikują jego uśpione sumienie, że jest
pozbawionym serca pasożytem, żerującym na uczuciach innych. Psychopata. Morderca.
Aż za dobrze znał etykiety, które zostały mu przypisane w mrocznym świątku
upadłego Miasta Aniołów, cieszącym się tak dobrą sławą jak Kuba Rozpruwacz.
Przełknął
bezgłośnie ślinę na widok bladości rozpościerającej się na twarz maniaka gier
wideo i skrzywił się mimowolnie, gdy ogarnęła go zabłąkana myśli, że Jeevas w
tym momencie wyglądał jak ofiara kostuchy. Podszedł do niego bliżej,
przysłuchując się prawie niesłyszalnemu, niespokojnemu oddechowi, rodzącego w
nim najszczerszy, a zarazem najbardziej absurdalny niepokój, na jaki było go w
tej sytuacji stać.
—
Matt… — szepnął prawie bezgłośnie ledwo poruszając ustami. Wyczekiwał
czegokolwiek: wykrzywionych ust w karykaturze uśmiechu, otwartych oczu
zasłoniętych jak zwykle przez beznadziejnie grube szkła gogli albo jakiekolwiek
kąśliwej, pseudo zabawnej uwagi, który tylko w głowie przyjaciela pełniła rolę
znakomitego żartu. Ale nie doczekawszy się żadnej z tych rzeczy, zasztyletował
uśpioną twarz, kłócąc się z własnymi myślami, tworzącymi czarny scenariusz
rodem z dramatów Szekspira. — Na miłością boską, Matt! — krzyknął po chwili,
zaburzając panującą w sypialni ciszę. — Powinieneś otworzyć okno i wywietrzyć
te wszystkie unoszące się w powietrzu zarazki — wyrzucał z siebie jak z karabinu
maszynowego, opętany przez słowotok. — No… tylko spójrz… Rany, tu nie ma czym
oddychać. Cuchnie tak papierosami, że… — urwał, omiatając zimnym spojrzeniem
bezbarwną twarz „przyjaciela”. — Matt, przysięgam, za chwilę przyłożę ci gnat
do czoło — zagroził przez zaciśnięte zęby, gdy Jeevas ani nie drgnął, rujnując
wewnętrzny spokój Keehla, który już dawno był w drzazgach.
Przyglądał
się dokładnie jego twarzy; z takiej bliskości był w stanie policzyć
niesymetryczne blade piegi rozrzucone na jego policzkach i nosie, i rozpoznać
każdą świeżą, prawie niewidoczną zmarszczkę błąkającą się w kącikach ust, na
często marszczącym się czole i pod oczami udekorowanymi siwymi worami, oznakami
zbyt częstego przesiadywania przed konsolą. Mimowolnie dotknął jego — o dziwo —
ciepłego policzka i uśmiechnął się blado, czując przyjemny dreszcz
przechadzający się po linii jego napiętego kręgosłupa.
—
Nie rób takiej miny, bo pomyślę sobie, że stać się na ludzkie uczucia — skarcił
go ironicznie Jeevas, dźwigając się na wychudłych łokciach.
—
Udawałeś? — zapytał z wyrzutem Mello, jak na komendę odrywając palce od jego
chłodnej skóry.
—
Oczywiście! — przyznał radośnie, poprawiając przekrzywione gogle na nosie. —
Ale trochę też prowokowałem — przyznał pokornie, lustrując Miheala podatnymi na
łzy radości oczami. Wsunął pod poduszkę wyniki badań i uśmiechnął się
wymuszenie, komentując tym sposobem emocje wypisane na twarzy mafiozy.
Mello
upadł obok niego na łóżko, masując oblały kark. Jego serce, wykonujące jeszcze
przed chwilą dzikie akrobacje w piersi, ucieszyło się na tyle, że był w stanie
przyłożyć chłopakowi kulturalnie łokciem w wystające żebra.
Zamknął
na chwilę oczy, rozkoszując się ciepłymi powietrzem nieśmiało przebijającym się
przez gęsto osadzony smród. Kolejne spotkanie z przyjacielem z dzieciństwa
sprawiło, że wyginęła w nim jakaś cząsteczka, zabierając go daleko, gdzieś poza
granicę wyobraźni. Miał wrażenie, że ktoś wyciął z niego ważny organ pomagający
w prawidłowym funkcjonowaniu i umiejscowił go w całkowicie innym miejscu,
zmuszając do rekonstrukcji żyjące w nim alter ego, uśpione przez szmat czasu.
Matt
był inny od reszty; sprawiał wrażenie pustego, obdartego z atrakcyjności,
zarośniętego centymetrami kurzu i pajęczyn, zaniedbanego domu, z którego
pouciekali wszyscy współlokatorzy. Otoczony lekką aurą tajemnicy i buntu
wymierzonego w policzek całego świata, wyglądał jak samotna, bezbronna tratwa
balansująca po bezkresnych morzach zapomnienia. W jego obecność pochłaniał go
ogrom bezradności. Umiejętność kłamania, którą niegdyś miał opanowaną do
perfekcji, zanikała, pozostawiając po sobie posmak prawdziwej, przeraźliwej
porażki, raniącej dwa razy mocniej niż bomba, która roztrzaskała w drobny mak
jego lewy policzek.
Ze
swoimi uczuciami był pomiędzy niż gdziekolwiek indziej, właściwie nigdy nie
podejrzewał, że mógłby się czuć AŻ nazbyt. Emocje go rozpierały, rozsadzały od
środka, sprawiały, że był bliski prawdziwej, irracjonalnej eksplozji. Starając
się tuszować je pod makijażem słonej obojętności, uśmiechał się z fałszywą
radością wymalowaną na twarzy, skrywając za toną złośliwości wszystkie słowa
leżące mu na wątrobie. Szczerości taka prosta od serca nie była jego kartą
atutową, wzbraniał się od niej jak mógł, zapierał rękami i nogami, udając, że
jego uczucia mają pojemność pudełka od zapałek i sprowadzają się do dwóch
rzeczy: nienawiść i zemsta. Przecież chciał być takie jak L, a L był silny,
pozbawiony górnolotnych emocji, wydrążony w zimnej skale pochłoniętej przez
zmorę logicznego myślenia. Mello musiał być… idealny. A zabijcie w sobie
resztki człowieczeństwo to przecież mała cena, którą musiał spłacić, aby to
osiągnąć.
—
Mello, czego tak bardzo się boisz? — zapytał nagle Matt, nachylając się nad
nim; od jego zapachu aż zakręciło mu się w głowie. Czując na karku ciepły,
świszczący oddech, otworzył oczy. Matt był blisko, zdecydowanie za blisko,
jeszcze chwile, a poczuje na własnej skórze jego smak, dotknął się ustami,
wytrącając z równowagi obolałego od emocji Keehla.
Westchnął
głęboko, żywiąc się uspokajającym oddechem, który ani trochę nie spełnił
swojego zadania, głównie przez to, że zaciągnął się zapachem hikikomori, który
bynajmniej średnio pomagał w pożądanej koncentracji. Zadziałał dokładnie
odwrotnie. To było takie nierzeczywiste, takie nierealne, że prawie nie
wierzył, że to się dzieje naprawdę. Mimo że kiedyś bliskość Matta była dla
niego chlebem powszechnym i nie wywierała na nim nic gwałtownego, teraz miał
ochotę ewakuować się na drugi koniec Stanów Zjednoczonych. Przecież chyba raptem
przedwczoraj ze sobą spali, zniewoleni przez pożądanie, ginące w wysokich
dźwiękach wydobywających się samoistnie z gardła Keehla.
—
Nie…
—
Cii… — Przycisnął palec do jego ust, powstrzymując go od bezwartościowego
potoku słów. Wygiął usta w uprzejmym uśmiechu. — A wiesz, że z boku wygląda to
tak, jakbyśmy się całowali — zagadnął z całą swoją nieobecną powagą,
przeskakując wzrokiem między oczami a zaciśniętymi w wąską linię ustami
kryminalisty. — Chcesz się całować, Mello?
Mello
zamarł, czując się jak strawiona ofiara chorego ekosystemu. Matt wpływał na
jego organizm w niesamowity sposób: tłumił negatywne emocje, rozpylając
ekscytacje, której dawno nie posmakował na swojej skórze. Przez chwilę starał
się przed nią bronić, traktując ją jak wirusy roznoszący straszne choróbsko,
ale gdy nie potrafił uleczyć swojego rozbrykanego serca wyjącego przeraźliwe:
„teraz zostałeś jedyną szansę od losu!”, poderwał się z impetem z miejsca,
okrążając pokój parę razy dookoła. Przy którymś z rzędu okrążeniu, Miheal
Keehl, ucieleśnienie kociej gracji, wdzięku i wszystkich cech pożądanych u
zawodowej baletnicy, poślizgnął się o samotną skarpetkę porzuconą na środku
pokoju, lądując w ramionach swojej dziennej dawki kokainy, wyposażonej w
nietypowy optymizm, odbiegający od typowego kanonu zachowań.
—
No nie powiem, Mello — odezwał się po chwili, gdy odbiorca tych słów złapał
równowagę i stanął o własnych nogach, robiąc kilka kroków w tył. — W bardzo…
hmm… oryginalny sposób wyrażasz swoje uczucia.
—
Wiesz, nasze uczucia są w ogóle bardzo oryginalne.
„Przypominają
chorobę psychiczną.”, dodał w myślach, uśmiechając się cynicznie pod nosem,
„taką jak życie”. Bo życie, przynajmniej dla Miheala, było chorobą, prowadzącą
człowieka do śmierci.
Kanuś, to do roboty, jam mam niedobór paradoksu. Matt juz się stęsknił za pisaniem o nim :*
OdpowiedzUsuńRezerwuję miejsce na komentarz (~.^) jeszcze tu wrócę
OdpowiedzUsuń